Czy chcesz zareagować na tę wiadomość? Zarejestruj się na forum za pomocą kilku kliknięć lub zaloguj się, aby kontynuować.



 
IndeksIndeks  Latest imagesLatest images  SzukajSzukaj  RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj  

 

 Mieszkańcy

Go down 
+9
Hubrecht Sleeuwaert
Elsabeth Archer
Sirius
Margaret Rosenfeld
Cassie D. Tyler
Icarius Archer
Faustus Nott
Faith S. Tweedle
NPC
13 posters
AutorWiadomość
NPC
Admin
NPC


Liczba postów : 92
Join date : 25/10/2012

Mieszkańcy Empty
PisanieTemat: Mieszkańcy   Mieszkańcy EmptyCzw Paź 25, 2012 9:57 pm

Temat na karty postaci, ofc.
Powrót do góry Go down
https://giggleswick.forumpolish.com
Faith S. Tweedle

Faith S. Tweedle


Liczba postów : 777
Join date : 25/10/2012

Mieszkańcy Empty
PisanieTemat: Re: Mieszkańcy   Mieszkańcy EmptyCzw Paź 25, 2012 11:24 pm

imię: Faith Sapphire
nazwisko: Tweedle
wiek: 27
zawód: Pani Komisarz od siedmiu boleści
miejsce zamieszkania: ulica Karmelowa, dzielnica południowo-zachodnia

historia: Faith Tweedle urodziła się nie tak bardzo temu, ale wystarczająco dawno, by przeżyć dwie mugolskie wojny (choć jedna jeszcze się nie skończyła), cudowne lata dwudzieste i kilka nie tak cudownych lat w Giggleswick. Całe dzieciństwo spędziła u wujka w Ameryce, bo tam było bezpieczniej, ale w wieku jedenastu lat upomniał się o nią Hogwart wraz z Ravenclawem, a potem służba Jej Miłości. I tak oto dziecię czterech akcentów (północnoangielskiego, bo tam się urodziła; amerykańskiego, bo tam dorastała; szkockiego, bo tam ostatecznie dorosła; i południowoangielskiego, bo tam chyba umrze) wylądowało tam, gdzie ostatecznie wylądowało. Tutaj.
Zanim jednak to się wydarzyło, wydarzyło się też wiele innych rzeczy, mniej lub bardziej istotnych dla tej historii, a już z pewnością zupełnie nieistotnych dla wszechświata. Faith była bowiem kiedyś dzieckiem wielkiej ciekawości i nadziei. Gdzieś po drodze, w wyniku zbyt licznych kontaktów damsko-męskich, butelek rumu i intensywnych szkoleń magolicyjnych, zupełnie to utraciła. Ale czy kogoś obchodzą szczegóły? Nawet jej samej już nie.

wygląd: Proszę się nie przestraszyć, ja wiem, to są złe czasy i złe miejsce na takie wybryki. Pani Komisarz nie chce jednak nikogo urazić. Ona po prostu lubi… pastele. Tak, tak, są jakieś granice, ma je też dobry smak, ale pastele to przecież jeszcze nie zbrodnia. Nawet w trakcie wojny można ubierać się na majtkowy róż, nie?
Można.
Faith przypomina w tym względzie jej późniejszy odpowiednik kolorystyczny, Umbridge. Nie jest jednak do niej podobna w niczym innym. Nie nosi nawet takich dziwnych żakiecików. Woli coś z przewiewem, bo zawsze jej za ciepło, jakby nie była człowiekiem a żywym kaloryferem.
Przy tym gdyby Pani Komisarz nosiła czerń a nie pastele, pewnie wyglądałaby jak trup. Już wygląda, do diaska! Ma wyłupiaste oczy, bardzo białą skórę, prawie białe włosy i więcej kości na wierzchu niż to wypadało flaperom dwadzieścia lat temu. Ten róż ją przynajmniej trochę… ożywia. Na trochę.
Stoi jak pokraka, chodzi jak pokraka, garbi się okrutnie i zawsze patrzy na człowieka tak, jak gdyby mogła przejrzeć go na wylot. Do tego chyba ma odstające uszy, ale trudno stwierdzić, bo zakrywa je tą swoją szopą. Ale pani Melania wie najlepiej.

charakter: Pani Komisarz jest cicha, spokojna i opanowana. Niewiele mówi. Do wszystkiego podchodzi metodycznie i aż nazbyt skrupulatnie. Lubi węszyć, doszukiwać się dziury w całym i zawsze ale to zawsze doprowadza swoje sprawy do końca. Nawet jeśli chodzi o idealne posprzątanie mieszkania.
(Pani Komisarz szaleje na punkcie porządku)
Kiedyś mówili, że jest geniuszem, ale ona sama już dawno o tym zapomniała. Usnęła na tym bezludziu. Nie wiem, czy jest jeszcze w stanie pracować – a tu taki przypadek! Takie morderstwo! Koniec świata rozleniwił ją, ukołysał w swych mętnych i nijakich ramionach, a ona mu na to pozwoliła. Dlatego wciąż węszy i wciąż przeszywa na wylot wzrokiem, ale już tylko z przyzwyczajenia. Jej pasja, jeśli kiedykolwiek istniała, już dawno umarła.
Czasami nie jest jednak Panią Komisarz a po prostu Faith. Wtedy lubi – zupełnie nie po kobiecemu, a przecież emancypacja jest jeszcze taka młoda! – usiąść sobie z butelką rumu w ręce i pomarudzić na to, jak utknęła w tej dziurze i jak nigdy się stąd nie wydostanie. Ma swoje filozofie, swoje teorie, których nikt nie słucha i swoje marzenia, o których już nawet ona sama powoli zapomina.
Często skacowana, zmarnowana, przytłoczona atmosferą tego miejsca, w którym nikt nie potrafi być młodym. Śmiać się? Bez takich żartów mi tu, to zupełnie nieuprzejme. Czasem się śmieje. Czasem.
Czasem marzy o tym, że kiedyś stąd wyjedzie. Że znowu będzie miała siedemnaście lat i całe serce, że niczego już nie trzeba będzie łatać, że te małe problemy i małe sumienia opuszczą ją na zawsze. Faith jest niepoprawną romantyczką. Czasem. Bo zwykle to jest po prostu Panią Komisarz.

początkowy ekwipunek: niedużych rozmiarów domek, który znaleźli jej zwierzchnicy, równie nieduża tchórzofretka, która miała mówić, trochę rupieci, trochę porwanych zdjęć, taki standard
umiejętności: jest bardzo bystra, dobra w rozwiązywaniu zagadek, kiedyś lubiła historię magii i transmutację, hoduje nielegalny szczep mandragory w skrzynce pod swoim łóżkiem (co? ma piętrowe łóżko!), trochę czyta ludziom po głowach, ale swojej chroni jak największego skarbu
Powrót do góry Go down
Faustus Nott

Faustus Nott


Liczba postów : 657
Join date : 25/10/2012

Mieszkańcy Empty
PisanieTemat: Re: Mieszkańcy   Mieszkańcy EmptyPią Paź 26, 2012 9:27 pm

Imię: Faustus Adrien
Nazwisko: Nott
Wiek: 35
Zawód: Nottowie nie są co prawda jednym z najszlachetniejszych rodów, jednak czują się na tyle arystokratyczni, by definiowało to ich zawód. Obecnie Faustus prowadzi bar „Alexis”.
Miejsce zamieszkania: ulica Szmaragdowa 3, dzielnica północno-zachodnia

Historia: Życie Faustusa zdeterminowane jest przez jego pozycję społeczną, więc przez długi czas nie miał na nie wpływu. Jego rodzice – Constantine II i Katherina – dbali o to, by wyrósł na godnego przedstawiciela swojego rodu. W jego dzieciństwie niewiele było zatem zabawy, głównie nauka i zdobywanie obycia na salonach. Po jedenastu latach tego życia nie życia, młody Nott wreszcie opuścił dom, by odnaleźć namiastkę rodzinnego ciepła w Slytherinie. Hogwart pozwolił mu odkryć, że inne arystokratyczne dzieci są tak samo nieszczęśliwe jak on; tutaj dużo łatwiej było je polubić. Tutaj w ogóle można było kogoś lubić. Można było się śmiać, biegać, wyzywać Terence’a Avery’ego na pojedynki szachowe i ciągnąć Alexis Malfoy za warkocze. Wydaje się, że to drobiazgi, ale Faustus nazwałby to wolnością. Potem był ślub z Alexis, praca z ojcem i dzieci: Aurelius i Claudia. A potem świat się zawalił, bo Alexis umarła.
Faustus zostawił dzieci pod opieką państwa Malfoyów i wyjechał byle jak najdalej od wspomnień. Po roku nagle wrócił i oświadczył, że odnalazł spokój.
W Giggleswick znalazł się tydzień później, kupił dom, potem bar i wmieszał się w tłum.

Wygląd: Faustus jest wysoki i ma normalną męską posturę – ani chudzina, ani wysportowany, po prostu facet. Jego twarz wydaje się zmęczona, prawdopodobnie przez wiecznie smutne oczy i przedwcześnie posiwiałe włosy. W dzieciństwie wpojono mu, jak mężczyzna powinien się prezentować, dlatego zawsze porusza się idealnie – chodzi wyprostowany, a każdy jego ruch jest gładki, jakby dobrze przemyślany. Nosi perfekcyjnie dopasowane garnitury. Nie lubi się golić.

Charakter: Ukształtowany przez rodziców z małymi poprawkami wprowadzonymi w Hogwarcie. Od rodziców dostał przede wszystkim niesamowite opanowanie – głęboko chowa wszelkie emocje i pozostaje niewzruszony choćby paliło się i waliło. Nie stał się jednak zimy, jakby sobie tego życzyli. Oczywiście jest chłodny w codziennych relacjach z ludźmi, ale umie się uśmiechnąć, pokazać serdeczność czy zaangażowanie, czyli rzeczy zupełnie wyparte przez Constantine’a i Katherinę. Kiedyś miał ogromne poczucie humoru, ale ono umarło razem z Alexis, więc Faustus krzywi się, gdy ktoś żartuje, a sam nie robi tego nigdy. Kiedy się w coś zaangażuje, jest bardzo dokładny i dąży do perfekcji; uważa, że albo robi się coś dobrze, albo lepiej się w ogóle za to nie zabierać. Wbrew pozorom nie stroni od ludzi – lubi ich słuchać i poznawać, co nie znaczy, że sam daje poznać siebie.
Gdy przybył do miasteczka, uważany był za kolejnego dziwaka, który całe dnie będzie spędzał w willi, otoczony służbą. Faustus szybko jednak pokazał, że nie ma zamiaru się ukrywać i po jakimś czasie zyskał zaufanie mieszkańców.

Początkowy ekwipunek: gotycka posiadłość, bar przy Rynku, kilka skrzatów, okazjonalnie – dzieci
Umiejętności: mistrz szachów i oklumencji (ale o czytaniu w umysłach wie niewiele), biegły w zaklęciach, transmutacji i eliksirach
Powrót do góry Go down
Icarius Archer

Icarius Archer


Liczba postów : 443
Join date : 26/10/2012

Mieszkańcy Empty
PisanieTemat: Re: Mieszkańcy   Mieszkańcy EmptyPią Paź 26, 2012 11:31 pm

imię i nazwisko: Icarius Argo Archer
wiek: 33
zawód: żaden, z wykształcenia uzdrowiciel
miejsce zamieszkania: dworek na skraju lasu, dzielnica północno-zachodnia

historia: Icarius to ukochane, a przede wszystkim jedyne dziecko państwa Archer, pary obrzydliwie bogatych uzdrowicieli, którzy odziedziczyli swoją podejrzanego pochodzenia fortunę po niezbyt szlachetnych przodkach. Sami państwo Archer byli jednak szeroko znani i lubiani, głównie dlatego, że udzielali się społecznie, przekazując wysokie dotacje na przeróżne fundacje, a także charytatywnie pracując w szpitalu. Była to bardzo zdrowa i szczęśliwa rodzinka, aż do momentu, gdy pewnej nocy państwo Archer spłonęli wraz z przeuroczym wiktoriańskim dworkiem – ich syn został uratowany przez starego lokaja, przyjaciela rodziny, chłopcu na zawsze pozostały jednak po tym wydarzeniu rozległe blizny. Miał wtedy dziesięć lat. Rok później poszedł do Hogwartu, z powodów szerzej nieznanych trafił do Slytherinu i przez cały okres edukacji prowadził bardzo bujne życie towarzyskie, miał wielu serdecznych przyjaciół, dziewczęta go uwielbiały, praktycznie nigdy nie widywano go samego. Z wyróżnieniem ukończył studia magomedyczne, ale zamiast podjąć pracę w szpitalu, gdzie kiedyś pracowali jego rodzice, nagle zniknął. Jak kamień w wodę. Przepadł na dobre. Jego tajemnicze zniknięcie było tematem nieustających plotek, aż w końcu lokalna społeczność uznała go za zmarłego. Niespodziewanie wrócił po latach, zupełnie odmieniony, na pogrzeb starego lokaja, który kiedyś uratował mu życie, a później opiekował się nim samym oraz jego majątkiem. Po ceremonii spakował rodzinne pamiątki, zabrał wiernego skrzata i znowu zniknął, aż zupełnie niedawno wylądował w Giggleswick.

wygląd: Pierwsze, co rzuca się w oczy, to jego nienaganny ubiór – idealnie skrojone szaty, drogie materiały, klasyczna czerń. Postawę również ma nienaganną, a i wzrost niczego sobie, wszystko więc dobrze się na nim prezentuje, można jednak zauważyć, że lekko utyka na prawą nogę, kiedy się porusza. Dalej wzrok przyciągają jego oczy, bardzo ciemne i głęboko osadzone pod wyrazistymi brwiami, które często marszczy, jakby w gniewie. Włosy też ma ciemne, krótkie i zwykle starannie zaczesane, zarost natomiast jakby lekko rudawy. Jedynie uważny obserwator zauważy stare, brzydkie blizny biegnące od lewego ucha przez szyję, aż do sztywnego kołnierzyka białej koszuli, która skrywa zresztą o wiele więcej blizn, niż można by się spodziewać. Dłonie ma zawsze zimne.

charakter: Na wstępie należy powiedzieć, że Archer jest tykającą bombą – z pozoru bardzo zdystansowany i chłodny w relacjach z innymi ludźmi, łatwo wpada w gniew, kiedy czuje się osaczony. Bywa szczególnie gwałtowny, gdy ktoś bawi się przy nim ogniem. Nie unika ludzi, ale też do nich specjalnie nie lgnie – swobodnie prowadzi uprzejme pogawędki, pełne samych gładkich słówek, prawie niemożliwym jest jednak nawiązanie z nim jakiegokolwiek bliższego kontaktu, bo kiedy tylko rozmowa schodzi na tematy bardziej osobiste, staje się dziwnie milczący. Wydawać by się nawet mogło, że jest pozbawiony wszelkiej wrażliwości, ale mimo że przez lata rozbijania się po świecie odziedziczona po rodzicach niezwykła empatia nieco przygasła, wciąż nie potrafi pozostać zupełnie obojętny na cudzą krzywdę. Nie lubi kłamać w kwestiach fundamentalnych, jest też skończonym pedantem i perfekcjonistą – taki to z niego porządny, aczkolwiek nieco ponury gość.


początkowy ekwipunek: lekko upiorny dworek na skraju lasu, kilka nadpalonych rodzinnych fotografii oraz skrzat, a także pełen skarbiec u Gringotta.

umiejętności: ukończył studia magomedyczne, jest więc szczególnie biegły w zaklęciach uzdrawiających i eliksirach, może się także pochwalić znajomością kilku(nastu) przedziwnych języków na różnym poziomie, potrafi zagrać parę prostych melodii na pianinie, a poza tym dobrze tańczy i zupełnie nieźle pływa.


Ostatnio zmieniony przez Icarius Archer dnia Nie Paź 28, 2012 2:39 pm, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry Go down
Cassie D. Tyler

Cassie D. Tyler


Liczba postów : 359
Join date : 26/10/2012

Mieszkańcy Empty
PisanieTemat: Re: Mieszkańcy   Mieszkańcy EmptySob Paź 27, 2012 12:19 am

imię: Cassandra
nazwisko: Tyler
wiek: 37
zawód: burmistrz
miejsce zamieszkania: ul. Szafirowa 1a, dzielnica północno-zachodnia

historia: Akt urodzenia spisany przez pastora i lekko wstawionego pana Tylera w Atlancie, Georgia głosił: Cassie D. Tyler, urodzona siódmego października tysiąc dziewięćset piątego roku. Nie posiadała ani pierwszego imienia w pełnej, oficjalnej formie (jak choćby Cassandra), ani drugiego (oprócz nędznego inicjału). Ten brak zwieńczenia własnej osoby doskwierał Cassie już od pierwszych miesięcy życia, kiedy to zaczęła utożsamiać siebie z nadanym przez pijanego ojca imieniem. Gdy likwidowano miejską bibliotekę, na śmietnisko trafiła setka niechcianych książek, pan Tyler przejeżdżał akurat nieopodal i nie umknęła jego uwadze ta profanacja – tony dobrego papieru na zmarnowanie! Wziął tyle, ile zmieściło mu się pod pachą, między innymi Homera. Przeczytał pierwsze strony, szybko przekartkował pozostałe. Cassandra od razu przypadła mu do gustu. Przypominała jego nienarodzoną jeszcze córkę, ale o tym staruszek nie mógł jeszcze wiedzieć. Przez dwadzieścia cztery lata Homer podpierał kuchenny stół, co było wcale nie najgorszym losem, jaki może spotkać książkę na ranczu. Staruszek próbował odkręcić całą tę sprawę z nadawaniem noworodkowi imienia: zaklinał się, że mylnie wypełnił formularz, jego żona koniecznie domaga się, aby córka miała na imię Cassandra, panie, jak ta wieszczka w „Iliadzie”, panie, ja życia nie mam! Od tygodnia nie usmażyła mi steków! Co pan myśli, że skąd ja niby biorę siłę do pracy, z at… atemosfery? Gdy trochę podrosła, zaczęła rozumieć, iż w jej życiu niewiadomo kiedy pojawiła się wyrwa, której nie sposób wypełnić (a może już od początku tam była?). Rówieśnikom kazała nazywać siebie Cassidy; jak Butch Cassidy, mówiła, taki opalony pan z koltem, przemierzający Amerykę na klaczy palomino, zabili go w Boliwii niecałe trzydzieści lat temu. Zmanierowane dzieci brytyjskich wyższych sfer tylko unosiły ramiona lub potakiwały automatycznie. Czekajcie, coś pominęłam. W kilka lat po jej siódmych urodzinach rodzina Cas (prócz dużo młodszego brata Siriusa) zginęła w niefortunnym wypadku. Uliczny wędrowiec, który dziwnym zrządzeniem losu zastukał był do drzwi ich posiadłości wcale nie trafił tam przez przypadek. Funkcjonował wyjęty poza margines, a dziecko pana Tylera stanowiło zadośćuczynienie za dawne ojcowskie długi, tak działało prawo farmy, prawo silniejszego – bierzesz to, co jest ci należne i odchodzisz, nie oglądając się za siebie. Nie napotkał większego oporu, gdy zarzynał po kolei czterech członków rodziny Tylerów ich własnym nożem do steków. Ta czynność zajęła mu siedem minut i dwadzieścia dziewięć sekund. Normalne dziecko na widok podłogi obficie skropionej skrzepłą krwią nie wbijałoby w mordercę spojrzenia, od którego marszczył się mózg. Tymczasem Cassie stała tam po prostu, między bratem i ojcem, który w ciągu kilku sekund zebrał w sobie więcej odwagi, poczuwania się do obowiązku głowy rodziny i honoru niż niektórzy ludzie w ciągu całego życia, i zatarasował kuchenne drzwi własnym żylastym, sprężystym ciałem. Było parne, czerwcowe popołudnie, Cassidy była zasnęła po obfitym niedzielnym obiedzie na dopiero co zwiezionym z okolicznych łąk sianie, w stodole pachnącej suchym drewnem i krowim potem. Tego dnia Cassie umarła i odtąd nazywała siebie już tylko Cassandrą. Przygarnęła ją wraz z młodszym bratem jakaś modelowa ciotka z sąsiedztwa, wiecie, zawsze się taka znajdzie, piąta woda po kisielu, żeby szczeniaka wziąć do siebie, jak w filmie. Tyle że ciotka zabujała się w pewnym walijskim literacie i wyemigrowała. Cas zawsze chciała mówić z walijskim akcentem, wydawał się jej absurdalnie śmieszny, a zarazem pożądany – w końcu niewiele rzeczy wkurza ludzi tak, jak walijski.
Giggleswick. Giggleswick tylko na nią czekało. Ponoć brat zastępczej matki był tam burmistrzem, ale facet zwariował lata temu. Cas nie zobaczyła go, dopóki nie pojechała na pogrzeb. Ze skórzanym kuferkiem w dużej, męskiej dłoni i białym persem o oczach koloru topionego złota pod pachą wkroczyła do nieznanego miasteczka. W Cardiff nie czekało jej nic prócz pracy za biurkiem w pomniejszym oddziale Ministerstwa Magii – w Giggleswick urodziło się cierpienie ludzkości. Nie żeby chciała pomagać ludziom – kulawi, chromi, niemi czy ślepi byli jej tak bliscy, jak manguście słońce. Wybrała mniejsze zło.
wygląd: Cassie ma oliwkową, wcale nie nienaganną cerę, kurze łapki oraz przeważnie spuchnięte i podkrążone oczy (cierpi na chroniczną bezsenność). Ma cienkie brwi i miękki kontur ust kontrastujący z wyraźną linią żuchwy. Ma milimetrową szparę między górnymi jedynkami. Ma pełne biodra, uda, pupę i piersi, lecz los nie poskąpił jej wąskiej talii i wzrostu (z największą ulgą pożegnała gorsety). Naturalnie ma trudne do rozczesania izabelowate włosy sięgające górnej krawędzi obojczyków. Gdyby nie przyklejony do twarzy grymas wiecznej dezaprobaty zbyt rzadko przeplatany zalotnym uśmiechem, byłaby uważana za całkiem atrakcyjną przez pewien typ mężczyzn, którzy lubią, jak się ich czasem zdzieli z pięści.
charakter: Żadna tam stateczna matrona w schyłkowym etapie życia (a dobija już czterdziestki, zauważmy). Uderza do głowy i pali jak pięćdziesięcioletnia whiskey. Niewiele wie o burmistrzowaniu, ale uczy się w mgnieniu oka. Za to serce ma ze złota… Nie no, żart – jest wyzbyta empatii. Walczy w obronie spraw dawno przegranych, zadziera nosa i ze wszystkimi, prawdopodobnie dlatego, że żyje w złudzeniu własnej niezniszczalności (spodobałby się jej Grindelwald, daję słowo). Obrusza się na swego głupawego brata, ale nie może zaradzić temu, że kocha go najbardziej na świecie, Sirius jest wyjęty spod prawa moralnego, którym kieruje się Cas (przy założeniu, że coś takiego w ogóle istnieje). Nigdy nie wybacza zniewag, choć nie pamięta, ku utyskiwaniu pokojówek, gdzie odłożyć nożyczki, które wyciągnęła przed chwilą z szuflady sekretarzyka, ani że ubrań nie trzyma się na szezlongach i, o zgrozo, łóżkach. Oficjalnie wspiera sprawę kobiecą, w sekrecie – zwalcza, ponieważ ceni sobie krótszy dzień pracy. Sypia snem winowajcy.
początkowy ekwipunek: mieszkanie z przydziału w kamienicy, naburmuszony pers, gramofon, skrzypce i kilka paczek mugolskich papierosów
umiejętności: praktyczne – do Hogwartu miała szczęście chodzić wtedy, kiedy był retro, a uczniowie się uczyli, może niezbyt pilnie, ale jednak większość czasu spędzali w bibliotece zamiast biegać za Horcruxami. W wolnym czasie czyta czasopisma i książki popularnonaukowe o magii kwantowej i numerologii. Nauczono ją gry na skrzypcach i na tym eufemistycznym określeniu poprzestańmy. Nie umie gotować, choć kawę parzy wyśmienitą (nie zawsze miała sztab sług czekających w pogotowiu z chusteczką na każde jej kichnięcie). Żywi siebie i Oppenheimera puszkami zdobywanymi w magazynie zaopatrującym stacjonującą nieopodal mugolską jednostkę wojskową i rybą z frytkami zawiniętą w gazetę (nie wierzy w pracę u podstaw, wobec czego nie zatrudnia kucharki). I winem przemycanym z włoskiej winnicy brata, nie zapominajmy o winie... To znaczy soku winogronowym! Cholera...
Powrót do góry Go down
Margaret Rosenfeld

Margaret Rosenfeld


Liczba postów : 8
Join date : 27/10/2012

Mieszkańcy Empty
PisanieTemat: Re: Mieszkańcy   Mieszkańcy EmptySob Paź 27, 2012 9:04 pm

imię: Margaret Walburga
nazwisko: Rosenfeld
wiek: 24 albo 28, po mieście krążą sprzeczne informacje; sama przyznaje się do tej pierwszej liczby, więc druga jest prawdziwa.
zawód: wyuczony – dama; wykonywany – ekspedientka w sklepie z sukniami, oczywiście bardzo eleganckim i w ogóle, a niech jej ktoś powie, że nie!
miejsce zamieszkania: dzielnica południowo-zachodnia, ul. Czerwona 8

historia: Peggy urodziła się pewną liczbę lat temu, ale nie w Giggleswick. Wychowywali ją rodzice, o których często wspomina z łezką w oku – ojciec był ponoć niezwykle szanowanym człowiekiem (raz mówiła o nim jako o burmistrzu, innym razem jako o właścicielu fabryki, jeszcze kiedy indziej był literatem i znawcą europejskiej literatury), a matka wzorową, cóż, matką. I gospodynią, i damą, a wyrabiane przez nią szale, firany, chusty i narzuty nie miały sobie równych w całej okolicy, ba, damy z wielkich miast odwiedzały ich dom, by tylko zamienić dwa słowa z matką Peggy. Rodzice Margaret byli jednak małżeństwem z rozsądku i istniała między nimi spora różnica wieku, czego mała Peggy nie zauważała – ślepo wierzyła, że są idealni i nie zauważała kłótni rozgrywających się za zamkniętymi drzwiami, a jeśli zauważała, to tym goręcej zapewniała samą siebie, że tak wcale nie było, i tym goręcej ich idealizowała. Nie lubi mówić o tym, jak umarli, Peggy mówi jedynie o tym, że bardzo chciała zatrzymać rodzinny dom, ale w wyniku pewnych okoliczności nie mogła tego uczynić. Gdzieś po świecie poniewierają się jej bracia, ale nie utrzymuje ona z nimi bliższych kontaktów; jeden z nich (Maurice) pisuje czasami list, szczególnie kiedy się zadłuży w grach karcianych, drugi (Matthew) postanowił wziąć udział w mugolskiej wojnie i słuch po nim zaginął. Peggy mówi o nich chętniej niż o rodzicach, ale jednocześnie podkreśla, że nie byli sobie szczególnie bliscy, w końcu byli to chłopcy.
Chłopcy – czy raczej mężczyźni – to w ogóle problem w życiu Peggy. Nadal marzy jej się książę na białym koniu i do pewnego stopnia żyje ona życiem swojej matki, dlatego zachowuje się, jakby była o dobrych kilkanaście lat cofnięta w czasie. Nie podoba jej się większość nowoczesnych obyczajów, nowoczesna moda, a o wynalazkach nawet nie wspomnę! Kiedy przeprowadzała się do Giggleswick, liczyła na to, że miasteczko będzie ospałe i równie zatrzymane w czasie jak ona sama. Być może liczyła też, że spotka jakiegoś odpowiedniego kandydata na męża, bo w końcu nie robi się ani trochę młodsza (choć podobno pewne eliksiry…), a mąż musi być. Ma pewien żal do matki, że – kiedy jeszcze żyła – nie zdążyła jej z nikim zaręczyć. Ma też pewien żal do ojca, że podzielił swój majątek między wszystkie dzieci, co sprawiło, że choć mogła sobie pozwolić na dość wygodne życie, to nie mogła nie pracować. Co więcej, święcie wierzyła, że niezamężna kobieta musi odkładać coś na czarną godzinę, dlatego robiła wszystko, by spadku nie ruszać, o ile nie zachodziła paląca potrzeba.
W Hogwarcie przydzielono ją do Slytherinu, ale niespecjalnie wpisywała się w zasady obowiązujące w domu. Nigdy jednak nie wiązała swojej przyszłości z pracą czy karierą, chciała być, cholera, damą! Ale do tego potrzebny jest, jak już wspomniano, mąż. Peggy bardzo cierpi, że nie ma pod ręką żadnej swatki, która by jej takowego znalazła. W każdym razie wierzy, że w Giggleswick jest wielu kawalerów, a – jak wiemy z literatury – „Jest prawdą powszechnie znaną, że samotnemu a bogatemu mężczyźnie brak do
szczęścia tylko żony.” No więc Peggy brak było właśnie takiego mężczyzny.

wygląd: blondynka (ciemna) o długich włosach, pociągłej twarzy i smętnych, niebieskoszarych oczach, które mogłyby być sarnie, gdyby były brązowe. Nie jest specjalnie wysoka, ale nosi się z dumą i kręgosłup ma tak prosty, jakby połknęła kij od miotły, niekoniecznie wyścigowej, ponieważ porusza się z wyuczoną gracją i elegancją. Uznaje wyłącznie suknie w stonowanych kolorach, a na wszelkie nowinki z dziedziny mody marszczy nos. Lubi kapelusze, lubi sznurowane trzewiki, lubi niepraktyczne torebki i możliwie eleganckie płaszcze, lubi też robione na drutach/szydełku narzutki i chusty. Zwykle czesze się w warkocze i inne takie. Czasami ma nieco skwaszoną minę, ale zwykle nad tym panuje; jak się postara, ma naprawdę sympatyczny uśmiech, choć nie uśmiecha się tak często, jak powinna. Nie udało jej się też wyhodować zbyt kobiecych kształtów, nad czym boleje. Ogólnie nie jest klasyczną pięknością.

charakter: Peggy swoje wie i ta wiedza czasami uniemożliwia jej obiektywne patrzenie na bliźnich. Nie chodzi o to, że się bezczelnie uprzedza, nie, bez przesady, po prostu wyrabia sobie opinię, którą nie zawsze weryfikuje lub weryfikacja ta zabiera jej dużo czasu. Spokojnie mogłaby dosiadać się do największych plotkar w miasteczku i wymieniać z nimi spostrzeżenia na temat innych, ale zdaje sobie sprawę, że nie zostanie przez nie zaakceptowana ze względu na wspomnianą niefortunną sytuację rodzinną. Jednocześnie jest dość zdecydowaną kobietą; wie, czego chce, nawet jeśli nie zawsze (czytaj: rzadko) ma odwagę po to sięgnąć, bo do odważnych nie należy. Kiedyś lubiła tworzyć intrygi, ale trochę jej przeszło. Nie ma większych oporów przed kłamaniem, jeśli dzięki temu lepiej wypadnie w oczach innych. Może też przesadzać i zachowywać się jak własna matka. W skrytości ducha żałuje trochę, że nie jest gwiazdą filmową w Hollywood – słyszała, że są piękne, bogate i nie muszą się niczym martwić. Poza tym jest raczej uporządkowana, choć czasem przyjmuje pozę roztrzepanego podlotka, mimo że z podlotkowych lat już wyrosła.

początkowy ekwipunek: niewielki domek (bardzo niewielki; bardzo, bardzo niewielki), spory kufer ubrań, zestaw do robótek ręcznych, parę bardziej lub mniej kontrowersyjnych książek, zaprzyjaźniony kot, którego nie wpuszcza jednak nigdzie poza kuchnią.
umiejętności: potrafi dyskutować albo plotkować, potrafiła grać na pianinie (ale nie grała od lat), potrafi warzyć eliksir przeciwzmarszczowy (i pewnie parę innych, bo lubiła eliksiry bardziej od transmutacji czy zaklęć), potrafi szyć, haftować, robić na drutach, gotować po mugolsku nawet też. W kwestii magii wiele nie potrafi, bo choć uczyła się dość pilnie, to wiedza zwyczajnie nie wchodziła jej do głowy – znała się właściwie tylko na eliksirach, starożytnych runach i mugoloznawstwie, na które poszła ze względu na lekcje gotowania, ale to dłuższa historia. Tyle chyba.
Powrót do góry Go down
Sirius

Sirius


Liczba postów : 105
Join date : 28/10/2012

Mieszkańcy Empty
PisanieTemat: Re: Mieszkańcy   Mieszkańcy EmptyPon Paź 29, 2012 8:03 am

imię: Sirius
nazwisko: ?
wiek: 24
zawód: oficjalnie zatrudniony jako sekretarz burmistrza, w praktyce czołowy leser miasteczka (większy nawet niż Archer, bo Sirius nic nie robił w Giggleswick, zanim stało się to modne wśród bogatych dziedziców)
miejsce zamieszkania: ul. Grafitowa 66/6, dzielnica południowo-wschodnia

historia: Gdyby Syriuszowi udała się kiedykolwiek impra Syrka, zbliżył by się wizerunkiem do naszego Siriusa. Istnieją podejrzenia, że jest adoptowanym bratem Cassie (w końcu kto by chciał być spokrewniony z kimś takim?) i jako taki stanowi jej kompletne przeciwieństwo, ale o tym później. Urodził się nie tak znowu dawno w NY, ponoć poród był skomplikowany i jego matkę – Elizabeth Tyler – przetransportowano kilka dni przed narodzinami naszego bohatera do najlepszego szpitala w kraju i teraz szpanuje tym NY w rubryce „miejsce urodzenia” we wszystkich dokumentach. Pasuje to do niego jak ulał, ponieważ chłopak nie zna takich żelaznych i zardzewiałych pojęć jak: dyscyplina, ogłada, kultura, szacunek i wiele, wiele innych. Co się będę powtarzać – przeżył wszystko to, co Cassie z tą tylko różnicą, że obawiał się nazywać pana Tylera swoim ojcem, dużo bardziej ojcowsko wyglądał dla niego Fred Thompson z 22 Oak St., Atlanta, Georgia, ale podejrzeniem tym nie podzielił się z nikim. Lubił starego Freda, który stary wcale nie był, na oko trzydzieści parę lat, muskularny, gibki, mocny w dłoni i gębie hutnik. Sirius posiadał o nim jedynie mgliste wspomnienia, ponieważ gdy go zobaczył po raz pierwszy, miał ledwie cztery miesiące. Sirius był ewenementem. Sirius pamiętał wszystko w najdrobniejszych szczegółach, każdą minutę, każdą bolesną sekundę swego upiornego życia. Magomedycy mówili, że to wina jakiegoś okołoporodowego uszkodzenia mózgu. Śmierć rodziców zbiegła się w czasie z dwunastymi urodzinami Cassidy, on był wtedy w powijakach. Czy pamiętał? Dobre pytanie. Pewnie tak, lecz nigdy o tym nie wspominał. Wychował się w Anglii, chciwie chłonąc wszystkie jej opary: przyzwoite, nieprzyzwoite, schematyczne, unikatowe, dobre, złe, wreszcie normalne i te całkiem perwersyjne. Przesiąkł psotliwą, niepokojąco zboczoną walijskością wyzbytą wszelkich pohamowań, co należy złożyć na karb Eugene Cole-Pryce, ciotki, która – jako kobieta idąca z duchem czasów – studiowała psychologię w Cambridge i stosowała wobec młodziutkiego Siriusa taryfę ulgową, co w praktyce oznaczało zezwalanie mu na wszystkie – nawet te najbardziej prowokacyjne i skrajne – zachowania, ponieważ dzieci z traumatyczną przeszłością należy trzymać pod kloszem, każdy to wie. Wiktoriański wyzysk i znieczulica skończyły się już wieki temu, nastały nowe czasy, w których dzieci traktowano jak dzieci. Szkoda tylko, że z dorosłymi mężczyznami postępowano jak z chłopcami.
Giggleswick. Giggleswick niosło z sobą obietnicę skrajnego życia – dokładnie takiego, jakie dla siebie wymarzył podczas wielogodzinnych eskapad do dzielnicy portowej Cardiffu. A że Cassidy objęła urząd burmistrza po nagłej śmierci wuja Eugene Cole-Pryce… Sirius wykorzystywał. Wykorzystywał każdą okazję i wszystko, co nie miało wystarczająco sił w nogach, żeby przed nim uciec. Siostrunia zapewniała mu swego rodzaju immunitet, płaciła kary, odbierała pijanego z Izby Wytrzeźwień lub wyciągała zarzyganego z jakiegoś najpodlejszej reputacji zaułku, a wszystko po to, żeby jeszcze trochę pożył, bo po prawdzie lubiła jego specyficzne poczucie humoru. Sirius miał najczarniejszy humor, jaki tylko można sobie wyobrazić. A wszystko pod przykrywką pogodnego i naiwnego chłoptasia z przyzwoitej mieszczańskiej rodziny.
wygląd: nie można określić go schludnym, nie wypada mówić, że cały czas wygląda niczym ostatni obrzępał. Do fryzjera Cassidy musi zaciągać go przemocą lub kusić obietnicą premii pod koniec miesiąca za pracę, którą wykonuje przez dwie godziny dziennie (za to sumiennie! wcale niegłupi z niego chłopak, świetnie liczy, choć z miesiąca na miesiąc coraz gorzej, wiadomo, alkohol zabija szare komórki i bynajmniej nie tylko te najsłabsze), a która tak naprawdę jest rodzajem kontroli kuratorskiej zaprowadzonej przez troskliwą siostrę. Sirius w dzisiejszych czasach mógłby zostać modelem, co w niczym nie przydaje mu atrakcyjności – chudy, tyczkowaty, owalna głowa osadzona na długiej szyi, ostre, sokole rysach twarzy. Ma dębowo brązowe tęczówki i poduszeczkowate usta, brwi natomiast egzystują w swym własnym czwartym wymiarze i za nic mają sobie ograniczenia anatomii, co pozwala Siriusowi wydziwiać z nimi najróżniejsze cuda, bo przecież brwi w erpegu to podstawa mimiki każdego bohatera.
charakter: ha! Przekonacie się sami. Wystarczy spędzić z nim w jednym pomieszczeniu więcej niż trzydzieści sekund i już człowieka szlag trafia. Dziewczyny chodzą z nim do łóżka tylko po to, żeby wreszcie się od nich odczepił. Ploteczki panny Melanii o Siriusie przeważnie okazują się nie stekiem bzur, a prawdą, lecz z automatu nikt w nie nie wierzy i jeszcze można spotkać się w Giggleswick z poglądem, że będą z niego jeszcze ludzie i nie można gościa przekreślać. Nic bardziej mylnego. Jeżeli kiedykolwiek się zmieni, to tylko w ciało o większej entropii niż dotychczas – znaczy się martwe. Kocha wszystkie dziewczyny, kobiety, panny, panienki, panie, damy i kurwy, nie pogardzi również chłopcami, ale tylko w stanie delirium alkoholowego, taka to z niego latorośl. Zupełnie nie rozumie trzymania zwierząt w domu, bo to nie ich naturalne środowisko (czasem faktycznie ma na myśli koty, ale przeważnie siebie). Poeta z niego i literat jak z koziej dupy trąba, co wcale nie znaczy, że nie ma gadane.
początkowy ekwipunek: krwiak pod okiem i wybita piątka; komunalne mieszkanie, które dzieli z czterema innymi jemu podobnymi typami, pełna sakiewka galeonów schowana między obluzowanymi deskami pod łóżkiem, książka o admirale Nelsonie podpisana "Eugene Cole-Pryce", jedne spodnie, para butów, et ceterae; kalendarz z rozebranymi paniami i tarcza do rzutek.
umiejętności: kradzież kieszonkowa, skradanie, dodatkowe modyfikatory do uwodzenia, perswazji, ale kara (tak z minus milion) do dyplomacji; jeśli ktoś w jego obecności wspomni Hogwart, zapyta czy to dobre i w której restauracji można zamówić; drzemie w nim magia, którą niewielu czarodziejów potrafi z siebie wykrzesać posługując się różdżką; czaruje na poczekaniu, bezlitośnie oraz brudno, bez słowa, dyskretnie, przebiegle i za plecami; dokładnie tak, jak walczy się na pięści w mrocznych spelunach, tyle że nie przy użyciu siły fizycznej, a magicznej.

Powrót do góry Go down
Elsabeth Archer

Elsabeth Archer


Liczba postów : 478
Join date : 29/10/2012

Mieszkańcy Empty
PisanieTemat: Re: Mieszkańcy   Mieszkańcy EmptyPon Paź 29, 2012 6:30 pm

Imię: Elsabeth
Nazwisko: Mulligan
Wiek: 25
Zawód: skończyła szkołę magomedyczną, specjalność: tworzenie magicznych wywarów, ziół i eliksirów; pracuje w szpitalu
Miejsce zamieszkania: Beżowa 1

Historia: Elsabeth urodziła się tutaj, w Giggleswick. Jej rodzice – Richard i Eleonor – także urodzili się tutaj. W zasadzie Mulliganowie żyją tu od bardzo dawna. Kiedyś byli tylko biednymi służącymi w gotyckim dworze, na przestrzeni lat dorobili się pozycji porządnych mieszczan.
Lisie spędziła w Giggleswick szczęśliwe dzieciństwo, głównie bawiąc się ze swoim młodszym bratem Richardem Jr. Po jedenastu latach upomniał się o nią Hogwart, ale państwo Mulligan niezbyt dobrze zapamiętali swój pobyt tam (byli Puchonami, czego się spodziewać?), więc wysłali córkę (a dwa lata później także syna) do Beauxbatons. Elsbeth wspomina czasy szkolne zupełnie zwyczajnie – była pilną uczennicą, spędzała czas głównie na nauce. Po zdaniu owutemów dostała się do Francuskiej Akademii Magomedycznej, którą ukończyła z wyróżnieniem. Nie miała jednak ochoty na robienie kariery, wróciła więc do Giggleswick i rozpoczęła pracę w miejscowym szpitalu. Dwa lata później zmarła jej matka.
Elsabeth mieszka z ojcem i dwoma kotami.

Wygląd: Elsabeth ma bardzo dziewczęcą – może nawet dziecięcą – twarz. Zielone oczy są za bardzo zdziwione, nosek zbyt zadarty, wargi zbyt pełne, a piegi zbyt wyraźne. Nawet brązowe włosy, układające się w miękkie fale, są zbyt niesforne. Elsabeth, z sobie tylko znanych przyczyn, uważa, że dorosłe twarze nie mają niczego zbyt. No, chyba że zbyt starego. Z tą jej dziecięcą delikatnością kontrastuje pełna, kobieca figura, ale Lisie cieszy się, że chociaż to jest adekwatne do wieku. Nie jest żadną pięknością, przeciwnie – dość przeciętną dziewczyną, ale gdy tylko się uśmiechnie, nie można od niej oderwać wzroku.
Ubiera się elegancko, w dopasowane sukienki i kolorowe spódnice. Uwielbia płaszcze i małe torebki.

Charakter: Lisie jest radosną osobą. Nie znaczy to, że pełno w niej durnego entuzjazmu; nie – po prostu często się uśmiecha i nie szuka na siłę powodów do zmartwień. Jest grzeczna i dobrze ułożona, umie zachować się w każdym towarzystwie i nigdy nie plotkuje. Wobec nieznajomych, zwłaszcza tych przystojnych, bywa bardzo nieśmiała i często się czerwieni, co dodaje jej jeszcze więcej uroku. Nikt nigdy nie widział, by Lisie była niemiła. To znaczy – Richard Jr. widział, ale nikomu nie powiedział.
Nie widać tego na pierwszy rzut oka, ale Elsabeth lubi dobrą zabawę. Na co dzień dobrą zabawą jest dla niej książka i kot na kolanach, ale lubi też wypić kieliszek wina w barze, czy pójść na przyjęcie. Szczerze mówiąc, chętnie piłaby to wino częściej, gdyby miała z kim. Myślę, że gdyby miała z kim, mogłaby się nawet upić i biegać po miasteczku jak wariatka, bo przy dobrych znajomych (tylko z takimi można się upić) nie ma w niej ani odrobiny nieśmiałości, a wręcz pojawia się nadmierna śmiałość. Nie znaczy to, że jest duszą towarzystwa; lubi się pośmiać, pożartować, potańczyć, ale woli to robić z boku, a nie jako lider grupy.

Początkowy ekwipunek: spory magazyn ziół i innych ingrediencji; cała reszta (dom i koty) należy do Richarda
Umiejętności: zielarstwo i eliksiry nie mają dla niej tajemnic; poza tym zna kilka zaklęć uzdrawiających, ale bez kociołka raczej nie czuje się pewnie; mówi po francusku i dobrze tańczy
Powrót do góry Go down
Hubrecht Sleeuwaert

Hubrecht Sleeuwaert


Liczba postów : 118
Join date : 01/11/2012

Mieszkańcy Empty
PisanieTemat: Re: Mieszkańcy   Mieszkańcy EmptyCzw Lis 01, 2012 2:52 pm

imię: Hubrecht
nazwisko: Sleeuwaert
wiek: 44
zawód: sklepikarz (haha), choć pani Melania twierdzi, że sprzedaje to on owszem, ale narkotyki nieletnim
miejsce zamieszkania: ulica Siwa 453, dzielnica południowo-wschodnia

historia: Brecht to prawdziwe dziecko fin de siècle. Bo i w istocie zwiastował koniec jakiejś epoki. Dla jego rodziców był niemal końcem świata – no, przynajmniej dla jego matki, bo w porządnych, belgijskich (w szczególności flamandzkich! … na pohybel Francji!) rodzinach nie posiada się bękartów. Nie posiada i już, nawet Brela jeszcze nie było, żeby wyciągał takie brudy. Dlatego nikt Brechta nie posiadał od momentu, w którym urodził się w jakiejś zapadłej dziurze w belgijskiej Antwerpii i zwiastował koniec wieku.
Fin de siècle nie przyniósł jednak fin du monde i świat trwał sobie niewzruszony, a z nim i Brecht, który, w wieku lat dwóch, był już zdecydowanie za duży na to, by go ukrywać. Nie trafił się też żaden ostendzki aptekarz, który mógłby przygarnąć jego matkę, a i matka jego matki była trochę za stara, by udawać, że Brecht jest jej. Dlatego tkwił sobie mały Brecht w tym stanie zawieszenia, oczekując na pojawienie się tatusia, który uratuje go od wiecznego potępienia małomiasteczkowych matron.
Tkwiłby tam pewnie i do dzisiaj, bo Brecht nigdy nie był zbyt pomysłowy czy ciekawy świata, gdyby nie dwa wydarzenia.
Pierwszym z nich było oczywiście to, że Brecht okazał się czarodziejem. Nie dość, że bękart to jeszcze dziwak, doprawdy, nie brakowało mu tupetu i to już od samego urodzenia. Postanowiono cichcem wywieźć go więc do stolicy, oddać na przechowanie jednemu z tych dziwnych ludzi, którzy chcieli go zabrać do Francji, ale on się nie dawał, bo był dobrym Belgiem i dobrym Flamandem. Dlatego magicznie szkolił się pod okiem jakiegoś starego czarodzieja-patrioty, który ledwo widział na prawe oko i zupełnie nie widział na lewe. To pomagało, wierzcie mi, bo Brecht naprawdę nie lubił, gdy ktoś zwracał na niego uwagę.
Drugim była wojna, zła i niedobra Wielka Wojna, której bali się wszyscy mugole. Brecht też się bał, bo był z niego taki czarodziej, jak z jego starucha mógłby być strzelec wyborowy, zresztą, miał szesnaście lat i wystarczająco dużo mięśni, by utrzymać karabin. Na szczęście przypomniała sobie o nim jego matula, która chyba naprawdę go kochała, mimo że złamał jej życie, i tak oto Brecht wraz z ćwierć miliona swoich belgijskich pobratymców (ku jego zgorszeniu, także tych z części francuskiej) wyemigrował do Anglii i uciekł przed śmiercią, której nigdy potem nie był już tak bliski.
Wojna nauczyła Brechta przede wszystkim przedsiębiorczości. Tu można było coś sprzedać, tu pożyczyć, tamtemu się zapłaciło, tego zubożyło o ucho, jakoś radził sobie i utrzymywał nie tylko siebie, ale i swoją matkę i starego czarodzieja, którego smutno mu było zostawić za sobą na potępienie. Wtedy to wpadł na genialny pomysł, by sprzedawać mugolom broń, przecież tak łatwo ją magicznie spreparować. Pomysł ten odrobił dziesięcioma latami więzienia bez dementorów, za to z sadystami-strażnikami i współwięźniami, którzy nauczyli go tego i owego.
Gdy w końcu wyszedł, odkrył, że nie ma już starego czarodzieja, że jego ślepota najpierw zabrała mu drugie oko, a potem i życie, lecz jest gdzieś tam jeszcze jego matka. Odnalazł ją więc i postanowił, że już nigdy przenigdy jej nie opuści. Znalazł więc Giggleswick, otworzył mały sklepik, bo przecież miał smykałkę do handlu i jakoś tak został.
Gdyby urodził się kilkadziesiąt lat później, pewnie zostałby gwiazdą rocka. A tak był tylko bękartem i prawdopodobnie ojcem paru innych bękartów, uciekinierem wojennym, złodziejem, byłym więźniem i sklepikarzem w równie zapadłem dziurze jak ta, w której się urodził.

wygląd: Jak już wspomniałam poprzednio, gdyby Brecht urodził się trochę później, pewnie zostałby gwiazdą rocka, bo twarz to on ma w istocie żywcem z Rolling Stones. Do tego postarzał się niesamowicie przez to wszystko, co działo się w jego życiu, wygląda więc co najmniej na sześćdziesiątkę, jak nie lepiej.
Gdy był młody, kochały się w nim wszystkie siksy, bo całkiem przystojny był z niego facet. Teraz cały pokryty jest żyłami i zmarszczkami. Mimo to wciąż dba o siebie, ćwiczy codziennie, często zresztą widać go robiącego pompki przed swoim sklepem. Dobrze, że wciąż mu zależy (a może raczej – szykuje się na wypadek, gdyby jednak trzeba było komuś ręcznie łeb ukręcić?), bo nie wierzy chyba zbytnio w instytucję koszulek, nawet zimą.
W końcu jest Flamandem, kurczaczki, a to lud północy jest.

charakter: Bertolt Brecht był idealistą. Wierzył w równość, wolność i braterstwo, wierzył w miłość, wierzył w rewolucję i w ludzkość też wierzył. Brecht też wierzy. Gdzieś w głębi serca. Przychodzi mu to z trudem, bo ludzkość nigdy jeszcze nie uczyniła dla niego niczego dobrego, ale wciąż wierzy.
Do tego lojalna z niego bestia. Może i tego nie widać, bo założę się, że dzieci to akurat rozsianych po całym świecie ma mnóstwo, ale spójrzcie tylko na to, jak kocha swoją matkę. Nie łapie was za serducho? Taki maczo, taki kryminalista, taka świnia bez serca, ale nie opuści jej nigdy. Ma swoje priorytety, po prostu.
Lubi sobie poleżeć na ławeczce przed sklepem, to takie jego miejsce, gdy ma dużo wolnego czasu i nic do zrobienia. Leży wtedy i stara się nie myśleć o tym, jak to było w pięknej Belgii. Ach, o Belgii. Wychowywał go czarodziej-patriota, nienawidzi więc Francuzów jeszcze bardziej niż tych, co go zamknęli w więzieniu za przemyt i handel bronią.
Przeklina, nie jest miły, nie należy do tych, co to się ich zaprasza na niedzielne obiadki. Nie wchodzi jednak nikomu w drogę i żyje sobie swoim własnym życiem wyrzutka społeczeństwa.

początkowy ekwipunek: trudno to nazwać ekwipunkiem, źle to brzmi, ale Brecht posiada matkę, która leży na łóżku i tak leży już z dobre pięć lat, ale on kocha ją nad życie; posiada też małą ruderę na ulicy Siwej, sklepik w dzielnicy handlowej i bagaż wspomnień, których wolałby nie mieć
umiejętności: Brecht mówi po flamandzku i francusku, bo, chcieć nie chcieć, gdzieś pod drodze francuski jakoś załapał, umie z zimna krwią poderżnąć komuś gardło (a do tego trzeba niezłej siły fizycznej i jeszcze lepszych, wybaczcie słownictwo, jaj), a także zna wszystkie sposoby na oddanie się stanowi zupełnego upojenia
Powrót do góry Go down
Billy McSwiggin

Billy McSwiggin


Liczba postów : 15
Join date : 01/11/2012

Mieszkańcy Empty
PisanieTemat: Re: Mieszkańcy   Mieszkańcy EmptyCzw Lis 01, 2012 6:04 pm

Imię: Billy
Nazwisko: McSwiggin
Wiek: 37

Zawód:
Billy zawodowo rozwiązuje różnego rodzaju problemy. Istnieje plotka, że w Bostonie pracował jako prywatny detektyw.

Miejsce zamieszkania:
Poszukiwane. W Giggleswick jako turysta.

Historia:
Billy urodził się w Irlandii w deszczową noc trzydziestego listopada 1905 roku. Tuż przy oceanie. Miał ładny widok z pokoju, poważnie. Kiedy szesnaście lat później ojciec wrócił do domu, oczekując ciepłego kobiecego ciała, a zastał wykopaną dziurę w wilgotnej ziemi i bladego chłopca, zapadła decyzja. Tydzień później wypłynęli ku Nowemu Światu.
Tatko Billy'ego przeszedł swoje w ostatnim czasie, powiedzmy to jasno. Trzeba jednak zaznaczyć, że nie szukali w Ameryce ukojenia. Ani też lepszego życia, perspektyw, czy innych bzdur rozświetlających twarze pewnym ciekawym ludziom, którzy myślą, że jakby zmienić swoją lokalizację w przestrzeni, to na pewno będzie lepiej. McSwigginowie nie bywali sentymentalni. I nic się w tym względzie nie zmieniło.
Napotkali w Ameryce prohibicje i wycisnęli z niej, ile się dało. Do ostatniej kropli. Przeważnie whisky. Tatko Billy'ego wyremontował w Chicago osiemnastowieczny bar, czyniąc z niego miejsce przyjazne wszystkim przybłędom, nie innym niż oni sami. McSwinggin Grand Street Bar zapraszał każdego. Jeśli tylko delikwent wiedział, jak trafić. Jazz, kobiety bez gorsetów, podlotki w pończochach, obtłuczone mordy, kosztowne garnitury, niekiedy ciała padające z głośnym TRAAACH po głośniejszym PAAAFF. Trzeba przyznać, że chyba nigdy wcześniej czarodzieje nie doceniali uroku broni palnej tak jak w pamiętnych latach dwudziestych.
Jabłko nie upadło daleko do jabłoni, jak to się mówi. Billy zaopatrywał interes w alkohol. Tamtymi czasy częściej nocował w burdelach i spelunach niż we własnym łóżku. Pijał whisky równie często co czarną kawę.
W okolicy 1925 Billy poznał swoją zgubę. Figura osy, mlecznobiała skóra, pixie na ślicznej główce. Frankie była metamorfomagiem. Cholernie seksowne, jeśli ktoś pytałby mnie o zdanie. Tamtego czasu dorabiała jako pomoc magika, hipnotyzująca laleczka. Przy niej zapominało się nie tylko o cylindrach i królikach. Dopiero co uciekła z Nowego Jorku od nadopiekuńczego ojczulka (zdarzyło mu się przy okazji być bossem) i szukała swojego miejsca w Chicago, jak całe tłumy zresztą w połowie lat dwudziestych. Kiedy pewnego ranka smażyła Billy'emu jajecznicę na bekonie, chłopak doznał uczucia, którego nieliczni dostają jeden jedyny raz w życiu, a inni wcale. Miał wtedy dwadzieścia lat. Obserwował ją leniwie spod zmrużonych oczu. Jedwabny szlafrok zsuwał jej się z ładnie zarysowanych ramion, odsłaniając zagłębienie, na którym tak często opierał swoją mocną szczękę. Znalazł swoje miejsce pomiędzy dwoma oceanami.
W 1931 mafijna kariera Billy'ego dobiegła końca wraz z zapuszkowaniem Capone. Oprócz skrzynek różnych trunków pozostałych po dzikich latach i okrągłych bioder Frankie nie potrzebował nic więcej do szczęścia. Przeprowadzili się do Bostonu ze swoim niewielkim dobytkiem, który w większości stanowiły kiecki Frankie. Przez jedenaście lat Billy pracował jako prywatny detektyw. Dwie przybłędy wstawały razem popołudniami na czarną kawę, nad ranem wracały przez bostońską mgłę do swojego mieszkanka na ostatnim piętrze podmiejskiej kamienicy, by zasypiać w pozach równie chaotycznych co słuchany jazz.
Frankie zginęła w 1932 w swoje dwudzieste dziewiąte urodziny. Bynajmniej nie z przyczyn naturalnych. Billy nigdy nie był bliżej przyłożenia różdżki do skroni bydlakowi niż teraz w 1942 w Giggleswick. Życzymy powodzenia, prawda?

Wygląd:
Po tym jak w wieku lat osiemnastu osiągnął metr osiemdziesiąt pięć, nikt już nigdy tego później nie badał. Szeroki w barach, czarujący uśmiech, kosztowne kapelusze. Głowa równie mocna co budowa. Prostokątna szczęka, przydługie ciemnorude włosy zaczesywane do tyłu. Chrypiący głos, pewność siebie ziejąca z postawy. Nieszczególnie przystojny, ma coś niepokojącego w wyrazie twarzy.

Charakter:
Chcecie wiedzieć, jakim człowiekiem jest Billy McSwiggin? Powiem wam. To gość pierwsza klasa. Wprawdzie w życiu zdarzyło mu się szmuglować najróżniejsze trunki, w paru gości (złych, nie przejmujcie się nimi) wystrzelił bez wahania, patrząc im przy tym w oczy. Od paru zresztą też dostał po żebrach i szczęce. Ale zawsze grał fair.
Oczywiście poza pokerem.
W jakimkolwiek świecie by się akurat nie obracał – mugolskim czy magicznym, praworządnym, czy mafijnym – stosował jedną zasadę. Jeśli ktoś właśnie załadował kolta i planuje zamienić energię chemiczną na kinetyczną w celu zgruchotania twojej czaszki, lepiej wykaż się refleksem. Jeśli ktoś mamrocze klątwy pod nosem, to nie jest dobry moment na wyczarowanie chmury gołębi w imię braterskiej miłości. Oh, baby, baby, it's a wild world, jak będzie śpiewał Cat Stevens, kiedy tylko uda mu się wreszcie urodzić.

Początkowy Ekwipunek:
Gramofon, kolekcja winyli, skrzynka Château Latour, elegancka walizka wypełniona po brzegi gustownymi koszulami i garniturami.

Umiejętności:
Rozwiązywanie problemów. Wszelakich. Podobno piecze cudowny sernik. Tak przynajmniej mówiła Frankie.
Powrót do góry Go down
Mac R-R

Mac R-R


Liczba postów : 17
Join date : 14/01/2013

Mieszkańcy Empty
PisanieTemat: Re: Mieszkańcy   Mieszkańcy EmptyPon Sty 14, 2013 2:54 pm

imię: Arystomachia
nazwisko: Runcorne-Rafferty
wiek: 29
zawód: smoki. Nie tresowanie smoków. Smoki. Wydaje mi się, że ze smokami postępowano inaczej – odwrotnie niż z końmi, bo czarodzieje mają jednak trochę więcej oleju w głowie i szacunku dla świata niż te przeklęte Mugolaki, no nie? Poza tym spróbujcie obezwładnić kilkanaście ton żywej wagi wyposażonych w szczęki, które… tak, tak, wiemy, niebezpieczna sprawa. Dawniej smoków nie wychowywało się na służalcze podnóżki albo wierne cerbery skarbców. Kiedyś smoki były smokami, a czarodzieje czarodziejami, którzy najbardziej na świecie nienawidzili wygrzewania starych kości przed kominkiem, bo wspomnienia przygody nie dawały im spać, a chęć nowych usiedzieć w miejscu; łóżka zbyt wygodne, herbata za ciepła; komfort życia gniótł i uwierał; musieli pędzić, bo inaczej czekali tylko… cóż, czekali na śmierć. I żaden z nich nie bał się poznawać, bo tyleż było do poznawania! Cały wielki magiczny świat!
Tylko…
Dlaczego kobieta? Dlaczego kobieta babrze się w czymś tak nieprzyzwoicie niebezpiecznym? Dlaczego nie wyjdzie za jakiegoś zimnego skurwysyna z wyższych sfer? Co? No dlaczego?
Ponieważ smoki nie są męskie.
Tak, dobrze czytacie.
Są silne, owszem, ale siła najpotężniejszych leży w ich umyśle, tej zatrważająco wydajnej i sprawnej maszynie do zabijania. Owszem, dwumetrowe pazury stanowiły niezłą alternatywę, ale tylko w ostateczności, bo smok nie byłby smokiem, gdyby nie bawił się jedzeniem. Smoki są bystre. Smoki grają. Smoki zwodzą i są bardzo chciwe. Smoki to takie kobiety świata magicznych stworzeń. Teraz już rozumiecie, dlaczego była lepsza niż wiele mężczyzn zajmujących się tym samym? Może nie najlepsza, nie, do ideału brakowało jej bardzo wiele, nie była w końcu archetypiczną półboginią, ale cholera, tak łatwo było uwierzyć, że nią jest! Zbyt łatwo.
miejsce zamieszkania: poszukuje pokoju do wynajęcia (w praktyce waletuje u Siriusa? ale bez takich tam, panno Melanio! nie pozwoliłaby mu się tknąć, przysięgam!)

historia: wyjdzie w praniu. Co prawda skończyły mi się już Bardzo Twórcze Zajęcia, na których wymyślałam fabuły i nie jeżdżę metrem, ale w planach mam Bardzo Dużo Nauki, a nic tak nie natycha jak BDN (słownie: bardzo dużo nauki). Na razie wiem tyle, że mogłabym godzinami pisać o tym, jak setki lat temu był taki jeden, który naprawdę kochał smoki. Ale nie po rowlingowskiemu – w ten obłąkańczy, samobójczy sposób mola książkowego i fascynata tych pięknych zwierząt. Nie. Oznaką prawdziwego szacunku jest strach. Banalne, prawda? Zamiast wypisywać imiona i nazwiska i rody i dziedziców, i te wszystkie formalne nudy, których i tak przecież nie zapamiętacie, napiszę jedno – Runcorne’owie tego świata zajmowali się smokami (nikt ich nie lubił, bo byli Szkotami i mówili z dziwnym akcentem). Bał się jej dziad, bał się jej pradziad i pewnie nawet jeden z podgatunków Homo, który miał do wyboru zabić tę piękną bestię albo zginąć dla jej piękna. Niektórzy ginęli, owszem, lecz ci nie przekazywali dalej swoich genów. Gdy nasza bohaterka stawała twarzą w twarz ze smokiem, srała ze strachu. Niemal dosłownie, za każdym razem – pierwszy i sto trzydziestym szóstym. W tym wypadku doświadczenie było ważne, bo bez doświadczenia lepiej nie wybierać się na smoki, ale szacunek – ten porażający szacunek i pierwotny lęk przed czymś, co może cię rozdeptać jak jakąś pieprzoną mrówkę – zawsze brał górę. Poza tym lęk był dobry, lęk sprawiał, że cały czas nie słabła jej czujność i myślała na najwyższych obrotach. Adrenalina uzależnia. Im więcej się bała, tym bardziej chciała się bać, przez co bała się coraz silnej. Długo zastanawiałam się, co sprawi, że Mac wpisze się w konwencję Giggleswick i doszłam do wniosku, że właśnie o to chodzi – błędne koło miłości i grozy. No i pamiętacie, co zawsze mówią o przestępcach? Jeśli choć na sekundę przestaną myśleć, że są najlepsi… Mac to nie groziło, bo Mac zawsze się bała. Nie zauważalnie i ostentacyjnie. Nie tak, że cuchnęła strachem. Po prostu nigdy nie zakładała oczywistego. Nic tak łatwo nie zwodzi i łudzi, jak oczywiste.
Co zaskakujące, jest to pierwsza moja bohaterka, która nie przespała się z Gil… Serio, Gilbert? I to pierwszego dnia?... Wiesz, ja cię naprawdę oświadczę Cassie. Mam dość bycia twoją bff. Kto chce być bffem Gilberta?
wygląd: nie byłabym sobą, gdybym nie dodała paru słów komentarza do powyższego. Z Mac było świetnie. Cudownie. Była silna, piękna, bo gładka i niezniszczona (a może tylko magicznie zreperowana? niemożliwe, żeby żaden smok jej nigdy nie uszkodził, prawda?); cholernie ciepła, sympatyczna i beznadziejnie w tym wszystkim naturalna, bo przywykła do tego, że mężczyźni chcą jej, a ona ich; elastyczna jak kot i wreszcie pewna siebie. Wiedziała, czego chce (wtedy akurat chciała Gilberta). Można było ją dotykać godzinami i człowiek nigdy się nie nudził. Ale problem polegał na tym, że Gilbert wcale nie chciał poświęcać jej wielu godzin, nie pasowały mu jej pocałunki, jej dłonie na jego ciele, słowem: wszystko było nie takie, bo nie było w tym Cas. Ale było piękne, kurwa, było nieziemskie. Teraz opuśćmy Gilberta, ponieważ jemu szczegóły nie robią różnicy, ale nam już tak – Mac jest smagła i ciemnowłosa. Nie wygląda jak lalka z porcelany i choć można by jej ciało wykuć z kamienia, takie jest młode i silne, to wciąż jest bardziej kobieca niż taka chociażby Cas, bo w Cas chodzi o charakter, a z Mac zupełnie na odwrót. No dobrze – nie tylko cechy fizyczne się w niej liczą. Po prostu przykuwają uwagę. Zwłaszcza wypukłe elementy.
charakter: Mac ma bardzo dużo kultury osobistej, bo chowała się w najpiękniejszych salonach tego Anglii (smoki są bardzo zyskowne, gdyby ktoś nie wiedział; przynajmniej kiedy robi się coś takiego, co robiła Mac i jej rodzina), oleju w głowie, umiejętności dobierania środków, aby uzyskać zamierzony efekt, ale nigdy nic więcej, nigdy nie wykorzystywała, nie oszukiwała. Ale zabijała. Tak, zabijała, gdy musiała. W tym młodzieńczym ciele, które przeszło o wiele więcej niż powinno, nie było miejsca na wrażliwość, ale trochę zostało na zrozumienie. Kiedy jest się mądrym i inteligentnym, trudno się oszukiwać, że ma się jakiś cel w życiu. Mac nie miała celu. Po prostu wiedziała, co umie robić najlepiej.
Potrafi być uwodzicielska, udawać, łasić się, także gryźć, kopać czy wreszcie zabijać bez mrugnięcia okiem. Wbrew pozorom jest przewidywalna. Trochę jak zwierzę, które nie do końca potrafimy zrozumieć, ale wiemy, jak się przed nim bronić, bo atakuje według pewnego schematu. Nie było podstępów, nie było podchodów, zwodów czy mylnych, zbijających z tropu „wskazówek”. Nie z ludźmi, w każdym razie. Była akcja i była reakcja. Dokładnie według tego, jak ją szkolono. Nie myślała wiele, bo i myśleć nie musiała, póki działał instynkt. No i to coś, co ma każda kobieta, wiadomo.
początkowy ekwipunek: sukienka podszyta cienką warstewką wełny, ładnie skrojona. Futro z żywych lisków, które rozbiegały się na wszystkie strony, gdy nie były potrzebne i wracały na wyuczony gwizd. W zasadzie Mac była ich ciepłym środkiem transportu. Nie narzekały. Dostawały ciepły gulasz i nie musiały daleko szukać partnerów, choć liczne stado trochę im przeszkadzało, ale chowane były w ten sposób od małego szaliczka, więc już przywykły. Jedźmy dalej. Sakiewka z… zobaczmy. Sznurek. Różdżka. Suchary. Woda. Czysta bielizna. I wszystko, co tylko przychodzi Wam do głowy, a czego można potrzebować w głuchej dziczy.
umiejętności: Mac przeszła smoczą ospę i złapała całą masę innych paskudztw. Umie się prowizorycznie poskładać, zasklepić ranę, byle do jutra, byle przeżyć, zastanowi się nad resztą później. No i tego… umie się obchodzić ze smokami, artefaktami i nieraz bardzo paskudną czarną magią. Tą najpaskudniejszą wręcz. Tak, umie czarować, ale w życiu nie spamięta tych wszystkich głupich, codziennych zaklęć, po co zapychać sobie nimi głowę. Mac przeszła od razu do konkretów. Zamiast Lumosów-śmosów nauczyła się algebry, fizyki, logiki i taktyki, historii i polityki. Tych magicznych, rzecz jasna. Tych, których nie uczyli cię w szkole, za to uczyli w domu (a dom ten należał do najświetniejszych w świecie czarodziei). Uczyła się tego, co mogło jej się przydać. A wiedziała, co jej się przyda, ponieważ miała to wyryte na kościach, utrwalone przez wieki w ścięgnach, mięśniach i zaprogramowane w mózgu. We krwi nie miała krwinek.
Miała smoki.
Powrót do góry Go down
Phyllis Fawley

Phyllis Fawley


Liczba postów : 18
Join date : 15/01/2013

Mieszkańcy Empty
PisanieTemat: Re: Mieszkańcy   Mieszkańcy EmptyWto Sty 15, 2013 9:46 pm

imię: Phyllis Belvina Hesper
nazwisko: Fawley (née Black)
wiek: 32
zawód: ach, kobiety nie pracują, nie bądźcie śmieszni
miejsce zamieszkania: dom ojca Arctusa, oczywiście

historia: Czas opowiedzieć wam chyba jakim cudem Blackówna znalazła się na takim końcu świata, co? Bo to dopiero musi być historia! Wszyscy lubimy cudze niepowodzenia, co?
Phyllis od początku była jednak samym powodzeniem.
Była mała, śliczna, idealna. Rodzice chuchali na nią i dmuchali, i tylko pilnowali, żeby im się od czegoś nie potłukła. Nie to, co jej siostra, ta poczwara, Aramita, którą wydali za pierwszego z brzegu Melifluę. O nie. Phyllis miała dostać od losu to, co najlepsze.
Na sam początek dostała… nie, niestety nie kucyka. Chociaż pewnie kucyka też dostała, kucyki są ważne dla takich małych księżniczek. Durmstrang dostała, bo przecież taka cudowna dziewczynka nie może się uczyć z byle kim. Dostała też narzeczonego z bajki i cały zestaw „Wspaniałej Przyszłości”. Czy mogła prosić o więcej?
Poprosiła. Nigdy nie wróciła z tego Durmstrangu.
Wyobrażacie sobie, co się działo w domu? Jacy wszyscy chodzili wściekli? Blackom się nie wykręca takich numerów. O nie. Idealna czy nie, na zawsze straciła swoje miejsce na rodzinnej tapecie. Tylko siostra o niej jeszcze pamiętała, ale, wiadomo, siostry zapominają ostatnie.
Nie chce mi się tu dokładnie przytaczać tego, co się z nią działo, wszyscy i tak to wiemy. Grunt, że szlajała się po różnych takich nieciekawych miejscach i nieciekawych krajach, i pewniej turkmeńskiej, nieciekawej nocy poznała wszyscy wiemy kogo. Tak, tak, Phyllis jest chyba jedynym człowiekiem, który wie, co się działo z Archerem, gdy nikt nie wiedział, co się z nim działo, przynajmniej przez dwa tygodnie, bo potem i ona nie wiedziała. To małe, co się z tych dwóch tygodni urodziło też nie.
Wtedy coś się zmieniło. Wiecie, przez te pierwsze parę miesięcy życia Arctusa Phyllis chyba po raz pierwszy w życiu poczuła się za coś odpowiedzialna (no bo nie za kucyka, nie?). Dlatego wymyśliła plan genialny i niezawodny, i pierwsze urodziny synka świętowała już w kraju. Tak. Dobrze się domyślacie. Wyszła za mąż.
Silvanus Fawley może nie był materiałem na męża dla Blackówny, ale pochodził z rodziny z tradycjami i wyłącznie czystą krwią, a do tego posiadał dość majątku, by spełnić wszystkie jej zachcianki. Jedyną jego wadą – jedynym powodem, dla którego nie był właśnie tym materiałem na męża – było to, że lubił bawić się czarną magią. Ale jej to nie przeszkadzało. Na litość. Jej młodsza siostra próbowała przeforsować prawo polowania na szlamy, pod którym sama by się chętnie podpisała. Naprawdę kogokolwiek dziwi to, że z Fawleyem dobrali się tak szybciutko?
Równie szybko udało jej się odzyskać należne jej miejsce w towarzystwie. Wprawdzie jej rodzina wciąż ignorowała istnienie Phyllis, ale przedstawiciele innych rodów nie mieli na to dość odwagi. W końcu odnalazła swoje miejsce we wszechświecie, rozumiecie. W końcu dostała od losu to, co najlepsze, tak, jak przewidywano od początku.
I byłoby tak pięknie, i byłoby tak uroczo, gdyby ta łajza nie dała się złapać, i gdyby nie dała się od-duszyć dementorom, i gdyby Phyllis nie musiała na szybko organizować wyprowadzki, bo jakiś sąd wojenny jakimś prawem chciał jej zabrać wszystko, co miała!
Zatrzymała się na chwilę u siostry i planowała tam zostać na dłużej, ale potem gazety zaczęły pisać o tym, że Archer wrócił do kraju i… I jak miałaby nie wykorzystać takiej okazji? TAKICH MILIONÓW?

wygląd: Przecież wszyscy wiemy, jak wyglądała Phyllis. Nie oszukujmy się. Wszyscy mamy w głowie jakąś jej wersję. Taką… nieskazitelną. Taką bezczelnie i prosto w twarz lepszą od nas wszystkich. Parnasiści nie mieli racji. To, co odbija się w twarzy takich kobiet to czyste zło i ono jest, szlag by to trafił, takie piękne!
Ta jedna szczególna zdzira (bo trzeba je jakoś nazwać, przykro mi, tak zwykle egzystują w języku polskim) posiada ponadto: rude jak samo piekło włosy (to od całej jej złości) w komplecie z czerwonymi paznokciami i czerwonymi ustami (ffki mnie nauczyły, że to zawsze idzie w komplecie!), nienaganną figurę, nienaganne futra z różnych zagrożonych wymarciem gatunków biednych, niewinnych, pluszatych, miaziatych, pyzatych stworzonek (wiadomo, jest zła do szpiku kości), wiecznie wykrzywiony wyraz twarzy (jak ta pływaczka czy co tam było, no dokładnie taki! jakby wąchała roquefort non-stop, kto ją zresztą tam wie, może i wącha?), a także cerę, które zazdroszczą jej wszystkie niemowlaki i takie naprawdę szałowe szpile, którymi zawsze stuka, no normalnie jakby mogła, wbijałaby je ludziom w głowy.

charakter: Nie można wyrwać serca komuś, kto takiego nie posiada. Proste. Nie działa to jednak w drugą stronę. Nie posiadając serca inne serca wyrywa się całkiem nieźle, ba, powiedziałabym, że tak nawet łatwiej. Jakie to ma odniesienie do Phyllis? Naprawdę muszę wam to mówić?
Urodziła się rozpieszczona i zepsuta do szpiku kości, a potem to już było tylko gorzej. Gdzies po drodze zgubiła wszystko, co w niej było urocze, tak, bycie rozpieszczonym posiada jakiś urok w kontraście z byciem naprawdę złym, nie sądzicie? Zresztą, już od dawna nie miał jej kto rozpieszczać. Przywykła. Musiała przywyknąć.
Phyllis, chociaż na salonach była dość nową postacią, zdążyła opanować do perfekcji knucie, intrygi i ogólne, babskie odmiany sukinkoctwa. Nie miała żadnych skrupułów. Miała za to nos do interesów i polityki, wyobraźcie sobie, i nikt jej tego nosa nie przetrącił – musiała więc i w tym być dosyć niezła.
Czy nadawała się do czegokolwiek innego?
Nie.
Próbowała empatii, próbowała matczynej miłości, próbowała prawdziwej miłości też, nic jej nie pasowało, wszystkim się nudziła i w ogóle, taka miłość ma za mało karatów. Tak by wam powiedziała przynajmniej. Dlatego już od przynajmniej tych ośmiu lat nie próbowała niczego, z czego nie wyniosłaby jakichkolwiek korzyści materialnych.
Ach, kobiety, jak tu was nie kochać?
A’propo kochania, zanim zapomnę. Phyllis była, oczywiście, jak każda szanująca się zołza, prawdziwą femme fatale. Kiedy mówię prawdziwą mam na myśli: miała na sumieniu przynajmniej trzy samobójstwa. Jeśli chodzi o nią dokładnie to siedem, ale nie wdawajmy się w szczegóły. Uwodzenie też jej wychodziło, w końcu tą drogą najłatwiej się dorobić, nie?

początkowy ekwipunek: nic poza małym, rudym jak marchewka Arctusem Blackiem, lat siedem i trochę; och, no i armią skrzatów wraz ze wszystkim, co udało im się wynieść z jej domu (to jest… z całkiem sporą kolekcją ubrań i biżuterii)
umiejętności: Archer wam opowie, Archer chyba wie najlepiej (bo to chyba jedyna dziedzina, przynajmniej taka, która mi ot tak przychodzi do głowy, w której Phyllis ma jakieś osiągnięcia… czy dziecko to osiągnięcie?)
Powrót do góry Go down
Artyom Astafyev

Artyom Astafyev


Liczba postów : 24
Join date : 03/02/2013

Mieszkańcy Empty
PisanieTemat: Re: Mieszkańcy   Mieszkańcy EmptyNie Lut 17, 2013 8:52 pm

Imię: Artyom Leonti
Nazwisko: Astafyev
Wiek: 43
Zawód: zaklinacz
Miejsce zamieszkania: rosyjska tajga, chwilowo pensjonat „Tysiąca i Jednego Dnia”

Historia: Matka Artyoma, Rozaliya Suvorova, pochodzi z niższej magicznej arystokracji rosyjskiej, jej dzieciństwo obfitowało więc w wygody i przywileje oraz małą ilość miłości. Nie obfitowało natomiast w magię i gdy Rozaliya, skończywszy dziewięć lat, nadal nie przejawiała żadnych zdolności czarodziejskich, rodzice wywieźli ją z dala od domu i porzucili w środku gęstej tajgi. Jeśli udałoby jej się wykrzesać z siebie choć odrobinę magii i wrócić do domu – zostałaby przyjęta z otwartymi rękami, a jeśli nie… kto płakałby po takim plugawym, niemagicznym pomiocie? Cóż, Rozaliya niewątpliwe była charłakiem, w dodatku dziewięcioletnim, i po zaledwie trzech dniach błąkania się po lesie znalazła się na skraju wyczerpania i z pewnością byłaby umarła, gdy nie znalazł jej dwa lata starszy mugolski chłopak – Vasily Astafyev. Jego rodzice mieli już tyle dzieci, że kolejna osoba do wykarmienia nie robiła im większej różnicy, o ile tylko posiadała dwie sprawne ręce gotowe do pracy. Rozaliya nie przyznała się do swojego pochodzenia, szybko nauczyła zajmować domem i dziękowała losowi, że trafiła w to wspaniałe miejsce, w którym może nie żyło jej się łatwo, ale za to nie musiała borykać się z wymaganiami swojej oziębłej matki i ciągłymi upokorzeniami ze względu na swoją ułomność.
Dziesięć lat później Rozaliya i Vasily byli już małżeństwem z maleńkim dzieckiem, Artyomem, i własną chatą w środku tajgi. W odstępach co dwa lata urodziła im się jeszcze czwórka dzieci – Arseni, Aleksey, Avdotya i Afanasy. Wszystkie chowane były jak normalne mugolskie dzieci, bo Rozaliya nie przypuszczała nawet, że któreś z nich mogłoby przejawiać jakieś moce, przez co nie zauważała nawet drobnych anomalii towarzyszących chłopcom – Avdotya była wszakże charłakiem jak jej matka.
Dopiero gdy Arytom miał czternaście lat, dla rodziców stało się jasne, że ich dzieci nie są tak zwyczajne, jak dotąd myśleli. Otóż Vasily zabrał dwóch najstarszych synów na polowanie, zapuścili się jednak zbyt daleko, w nieznane sobie rejony, i zostali zaskoczeni przez niedźwiedzia. Vasily próbował zasłonić synów przed napierającą bestią i gdy upadł powalony silnym ciosem, modląc się, by chłopcy zdążyli uciec, zobaczył z przerażeniem, że teraz to oni próbują bronić jego. I wtedy właśnie wydarzyła się rzecz niesamowita – Arytom stanął przed niedźwiedziem i siłą woli zmusił go do ucieczki. Vasily odzyskał przytomność w domu, niedowierzając, że wciąż żyje. Cóż, nie żyłby na pewno, gdyby Arseni nie wyleczył go w sposób, którego sam nie umiał wyjaśnić.
Dla Rozaliyi sprawa była już jasna. Jej dzieci, ledwo czytające i piszące, przyuczane do polować i ścinania drzew, jej zupełnie zwykłe dzieci odziedziczyły po niej ten wspaniały dar, jakim jest magia. Nie mieli jednak możliwości ani pieniędzy, by wszystkie dzieci wysłać do jakiejś szkoły magii, więc rok później poszedł do niej jedynie Aleksey, który był w odpowiednim wieku, by rozpocząć naukę. Przysyłał braciom książki i w czasie wakacji sam uczył ich tego, czego mógł, tak, że obaj opanowali podstawy magii. W międzyczasie obaj doskonalili także swoje umiejętności łowczych, czyli Arytom ćwiczył swój wrodzony dar, a Arseni posługiwanie się bronią. Pięć lat później, gdy do szkoły szedł Afanasy, Arytom miał na swoim koncie pierwszego smoka i trafił pod opiekę prawdziwego zaklinacza, którego przerósł jednak po trzech latach, bo Arytom był zaklinaczem urodzonym, a tamten – wyuczonym.
Potem poszło już łatwo. Arytom przy swoim opiekunie zyskał dobrą opinię, a przy pomocy braci – świetnego myśliwego i wykształconego maga – tylko tę dobrą opinię wzmocnił i tak w wieku dwudziestu pięciu lat stał się jednym z najlepszych zaklinaczy na świecie. Zaklinacze ze względu na swoją rzadkość i wyjątkowość są jednymi z najlepiej, czasami po prostu najlepiej, opłacanych ludzi wśród czarodziejów, więc Astafyevowie szybko dorobili się prawdziwego majątku, który pozwolił ich najmłodszemu bratu na skończenie najlepszej szkoły uzdrowicielskiej w Azji – Akademii Magomedycyny w Moskwie, a Rozaliyi na patrzenie na Suvorovów z góry, gdy spotykała ich w magicznych dzielnicach.
Po piętnastu latach w biznesie Astafyevowie postanowili trochę zwolnić, zająć się swoimi sprawami, rodzinami. Przyjmowali już tylko największe i najciekawsze zlecenia, czasem robili coś wyłącznie dla przyjemności, ale przeważnie żyli własnymi życiami i tak się złożyło, że życie Artyoma, nierozerwalnie złączone z jego darem, przywiodło go do Giggleswick, gdzie spodziewał się znaleźć nie tak znowu starą znajomą.

Wygląd: Nie ma się co rozpisywać na temat Astafyeva wyglądu – Artyom wygląda po prostu jak niedźwiedź. Wysoki (tak ze dwa metry), szeroki w barach i umięśniony. Ciomnyblond włosy zawsze są przydługie, a zarost nieogolony. Niebieskie oczy zwykle mruży niemal jak Clint Eastwood w swoich westernach – niemal, bo tak samo groźnie, ale zdecydowanie mniej tajemniczo. Dłonie ma szerokie i zniszczone od ciężkiej pracy – w końcu życie w tajdze wymaga sporego wysiłku fizycznego.
Przy stylu Archera czy Notta strój Artyoma może wydać się co najwyżej przyzwoity, ale nie każdy rodzi się arystokratą czy bogaczem, nie każdego środowisko uczy nienagannego ubioru, prawda? Astafyev nosi zwykłe spodnie, najczęściej brązowe, zwykłe koszule, najczęściej białe lub błękitne, zwykłe marynarki i skórzane kurtki. Jeśli płaszcz, to tylko kożuch. Umie się oczywiście ubrać elegancko i tym bardziej umie wyglądać zabójczo – po prostu woli wygodę, wiecie, w takiej pracy łatwo się pobrudzić.

Charakter: Cokolwiek tu napiszę i tak wylezę z tego przy pierwszej lepszej okazji, tak więc Miś nie będzie miał przypisanego charakteru, ha! No chyba, że kiedyś będę się bardzo nudzić. Bardzo. Bardzo.

Początkowy ekwipunek: różdżka, niewielka walizka wypełniona tym, czego Miś potrzebuje, by przeżyć w dowolnych warunkach, i smok, najprawdziwszy na świecie smok, krzyżówka Rogogona Węgierskiego z Długorogiem Rumuńskim, który wykluł się z jajka jakiś tydzień przed przyjazdem Artyoma do Anglii. (Recepcjonistka tłumaczyła Misiowi co prawda, że w pensjonacie nie wolno przetrzymywać zwierząt, ale nie wiem, czy zdarzyło wam się dyskutować facetem o posturze niedźwiedzia ze smoczym dzieckiem na ramieniu?)

Umiejętności: Artyom nie skończył żadnej szkoły, więc jego czary są bardzo instynktowne i mało uporządkowane. Lepiej zna tylko to, co przydaje się w jego fachu, a więc przede wszystkim pomniejsze zaklęcia uzdrawiające i regenerujące oraz trochę iluzji pomagających przetrwać zimną noc w lesie, wywołać furię lub uspokoić przeciwnika. Nieźle radzi sobie także z drobniejszymi eliksirami leczącymi i wie, jakim ziołem z pewnością się zatruje, a które może śmiało zajadać. Prawdziwą wiedzę posiada natomiast na temat magicznych stworzeń, zwłaszcza bestii, jakie spotyka w swojej pracy.
Najważniejszą umiejętnością Misia jest jednak jego niezwykły dar. Odczuwa on silne emocje, zarówno dotyczące przyszłych wydarzeń jak i uczuć doświadczanych akurat przez osoby znajdujące się w jego pobliżu. Potrafi też nad tymi emocjami panować, szczególnie uspokajać lub wywoływać szał – im lichsza istota, tym łatwiej mu ją okiełznać, a więc pies nie stanowi dla niego żadnego wyzwania, niedźwiedź to codzienność, a smok praca, jego ukochana praca. Smoki stoją dość wysoko w tej hierarchii, więc Artyom musiał poświęcić trochę czasu, zanim nauczył się nad nimi panować, wciąż nie zawsze mu to wychodzi, smoki są przecież piekielnie inteligentne, co robi z nich naprawdę poważnych przeciwników, ale zapanowanie nad smokiem jest czymś niesamowitym, dojmującym, zarezerwowanym dla wybranych; obcuje się wtedy ze starą i tajemniczą magią i nie można co prawda zgłębić jej sekretów, ale sama aura, jaka ją otacza, daje człowiekowi dziwną spokojną siłę.
Najtrudniejsi do okiełznania są oczywiście ludzie, znajdujący się najwyżej na drabinie porządku dusz, i Miś unika wypływania na nich jak tylko może. Po pierwsze, uważa, że to wysoce nieetyczne, ludzie to przecież istoty myślące i w pełni świadome, nie powinno się odbierać im ich wolnej woli. Po drugie, panowanie nad człowiekiem wymaga ogromnego wysiłku, niesamowitego wyciszenia i skupienia, wyczerpuje zaklinacza, wysysa z niego energię, a często i tak okazuje się niemożliwe, a najczęściej możliwe tylko do pewnego stopnia.
Jeśli chodzi o umiejętności niemagiczne, Astafyev – ze względu na swoją posturę – jest niesamowicie silny. Udało mu się powalić trzy smoki gołymi rękami, gdy jego telepatyczne sztuczki zawiodły.
Powrót do góry Go down
Sponsored content





Mieszkańcy Empty
PisanieTemat: Re: Mieszkańcy   Mieszkańcy Empty

Powrót do góry Go down
 
Mieszkańcy
Powrót do góry 
Strona 1 z 1

Permissions in this forum:Nie możesz odpowiadać w tematach
 :: O miasteczku :: Mieszkańcy-
Skocz do: